Ewan_McTeagle
Wiek: 39 Do³¹czy³: 29 Maj 2006 Posty: 70 Sk¹d: łódź albo jacht
|
Wys³any: 2006-07-20, 02:09 Inwentarz
|
|
|
Był październik 1994 roku. Suchy i przejmujący, zupełnie bez estetycznych wartości. Jegomość pracował w Urzędzie Statystycznym. Pewnego dnia szef powierzył mu zadanie o tyle specjalne, co niezwykłe. Na obrzeżach Siwego Pola w starej kamienicy mieszkał jej ostatni mieszkaniec, Tobiasz Stulejko liczył sobie 87 i pół wiosny. Problem nie polegał na tym, iż nie płacił czynszu, czy nie regulował należności za media. Istniały pogłoski, że jest on kolekcjonerem, lecz nie było wiadomo, co dokładnie kolekcjonuje i czemu nie zgłosił tego do Urzędu. Jegomość miał za zadanie to sprawdzić. Zbudził mnie z samego wtorkowego ranka i kazał ubierać. Dopiłem jeszcze kawę w towarzystwie telewizora, a Jegomość już czekał za drzwiami. Z klatki schodowej wybiegliśmy na ulicę, by na skróty dotrzeć na przystanek autobusowy. Do naszego celu zmierzał tylko jeden autobus linii 99C.
- Przebieraj tÄ… pÅ‚etwÄ…, bo siÄ™ spóźnimy. Na Boga Henryk chcesz żeby mnie wylali? – wrzeszczaÅ‚ mój kolega, a jego struny gÅ‚osowe topniaÅ‚y w zÅ‚oÅ›ci.
- Wyluzuj! Spróbuj biegać na łuskach. Zresztą, kto jest kierowcą? Bukowski? Czy on kiedyś odjechał punktualnie?
- Może akurat dzisiaj nauczy się do czego służy rozkład jazdy!
- Stary on nie odróżniłby catenaccio od Armaniego.
Zdyszani, plujący papierosowymi płucami dotarliśmy na przystanek. Kierowca, Bukowski był
nieobecny, innymi słowy autobus dostał na urodziny przeciąg bezosobowy. Jegomość nie mógł
uwierzyć w taki obrót sprawy. Kazał mi zamknąć oczy i policzyć do dziesięciu. Zadziałało. Po chwili
zobaczyliśmy śpiącego Karola, którego nieodłączny papieros wypalał się powoli już od paru dekad.
- Bukowski wstawaj! Niektórzy muszą pracować! - wrzasnął mój kompan, po czym Bukowski podskoczył i upuścił kiepa na spodnie.
- Do cholery jasnej wacek mi siÄ™ pali! – powiedziaÅ‚ ze stoickim spokojem. UgasiÅ‚ pożar i zÅ‚owrogo spojrzaÅ‚ na nas. – O moi ulubieni pasażerowie, wskakujcie na pokÅ‚ad – zamknÄ…Å‚ za nami drzwi i odpaliÅ‚ nieruchawego Jelcza.
- Buki dobrze siÄ™ czujesz? – spytaÅ‚em, gdyż wyglÄ…daÅ‚ bardziej trupio niż zwykle.
- W porządku. Rozstałem się ze swoją starą.
- Po dwudziestu latach? – obawiaÅ‚em siÄ™, że Jegomość brnie w niebezpieczne tereny.
- Ta – kierowca odwróciÅ‚ siÄ™ i splunÄ…Å‚ przez otwarte okno. – DwadzieÅ›cia lat spaliÅ›my w jednym łóżku. Zawsze miaÅ‚em wrażenie, że gdy tak leżymy ona zapisuje każdÄ… mojÄ… myÅ›l, każdy sen. StwierdziÅ‚em, że miarka siÄ™ przebraÅ‚a.
PostanowiliÅ›my darować sobie kurtuazjÄ™ i dojechać w milczeniu. Ostatni przystanek, na którym wysiedliÅ›my oddalony byÅ‚ od celu o kilka minut drogi. Pola przypominaÅ‚y te z „BuszujÄ…cego w zbożu”. ZÅ‚ociste, wydawaÅ‚y siÄ™ ostatnimi znakami życia w październikowym mieÅ›cie.
Kamienica wyłoniła się nagle spośród żyta i jęczmienia. Wejścia do niej nie strzegły żadne drzwi, czas zdarł tynk ze ścian, a ptaki zasiedliły każdą szczelinę, po czym zdechły kilka lat temu. Po stromych, zdartych schodach wdrapaliśmy się na ostatnie piętro. Nie trudno było odnaleźć mieszkanie, którego szukaliśmy, gdyż jako jedyne miało drzwi. Jegomość poprawił marynarkę i zapukał z urzędniczą obojętnością. Stare drzwi uchyliły się i odsłoniły postać jeszcze starszego od nich lokatora..
- Pan Tobiasz Sulejko?
- Stulejko. Zgadza siÄ™ – odpowiedziaÅ‚ starszy czÅ‚owiek na wózku inwalidzkim, a ja mimowolnie parsknÄ…Å‚em Å›miechem. Jegomość zÅ‚oÅ›liwie upomniaÅ‚ mnie swoim Å‚okciem w moich żebrach – w czym mogÄ™ pomóc mÅ‚odzieÅ„cze? – starzec wyglÄ…daÅ‚ bardzo pociesznie i niegroźnie.
- Jestem przedstawicielem UrzÄ™du Statystycznego – Jegomość kontynuowaÅ‚ urzÄ™dniczÄ… gadkÄ™ – podobno jest Pan kolekcjonerem? ChcielibyÅ›my zobaczyć, co Pan kolekcjonuje i to skatalogować.
- Różne graty, zapomniane rzeczy, niechciane wspomnienia...
- Możemy je obejrzeć – kolega chciaÅ‚ być stanowczy, dlatego z pytania wyszedÅ‚ mu suchy rozkaz.
- Oczywiście, zapraszam.
Weszliśmy do małego pokoju bez mebli. Spojrzałem na Jegomościa przeczuwając, co z tego wyniknie. Staruszek wskazał nam drzwi. Za nimi znajdowały się wąskie schody prowadzące w ciemność nad nami. Trzeszczały niemiłosiernie. Dotarliśmy do kolejnych drzwi i znaleźliśmy się w mrocznym, stęchłym pomieszczeniu. Wymacałem włącznik światła na ścianie. Żarówki z wielkim oporem zaczęły ukazywać rozmiary i zawartość tego miejsca. Gdy zabłysła ostatnia można ją było ledwie usłyszeć. Koniec sali znajdował się jedynie w naszych domysłach. Wizualnie nie istniał. Pomieszczenie było ogromne, zastawione kredensami, zegarami i Bóg wie, czym jeszcze.
- To ile pÅ‚acÄ… ci za nadgodziny? – Jegomość wyglÄ…daÅ‚ jakby chciaÅ‚ za chwile popeÅ‚nić sepuku.
- Zamknij siÄ™ – wyjÄ…Å‚ z torby dÅ‚ugopisy i papierki i skrupulatnie odliczyÅ‚. – Dobra, wiÄ™c ja wieszam identyfikatory, a ty katalogujesz w notesie. Jasne?
- SiÄ™ wie.
Zabraliśmy się do roboty. Czas chyba o nas zapomniał, a ilość przedmiotów do skatalogowania najwyraźniej stale się powiększała. Małymi kroczkami, beznamiętnie przechodziliśmy od czyjejś dziecięcej kolejki do starego radia Unitra, od starej opony Goodyear do rozpadającego się telefonu. Cholerstwo nie miało końca.
- Stara szafa – wybeÅ‚kotaÅ‚, zachrypniÄ™ty już Jegomość i powiesiÅ‚ kolejnÄ… karteczkÄ™.
- Stara szafa – potwierdziÅ‚em i zanotowaÅ‚em.
Stanęliśmy przed lustrem. Kolega poprawił sobie fryzurę, ale jego odbicie pozostało niewzruszone.
- Jedno lustro, które straszy.
- Jedno lustro, które straszy – powtórzyÅ‚em i kontynuowaliÅ›my.
Mój towarzysz wyciągnął kolejną karteczkę i zawiesił na starym obrazie, spoczywającym w ramie, która istniała już tylko w żołądkach termitów.
- Jeden portret mojego taty.
- Jeden portret twojego taty – powtórzyÅ‚em niewzruszony.
NastÄ™pnie spisaÅ‚em kilka sÅ‚oików o mÄ™tnej treÅ›ci, wszystkie prowizorycznie jako „pikle” lub „ogórki
kiszone”, chociaż jak na mój gust równie dobrze mogÅ‚y to być równie dobrze farby olejne Adolfa Hitlera.
- Henryk, zobacz - Jegomość pociągnął mnie za płetwę grzbietową, jakby zapomniał, że tego nie cierpię.
- Ale biznes - na jednej z półek kredensu znajdowaÅ‚a siÄ™ szkatuÅ‚ka z karteczkÄ…: ”Sto gÅ‚osów Tobiasza Stulejki”. Obydwaj uwielbialiÅ›my wszelkiego rodzaju zagadki i tajemnice. PozwalaÅ‚y mi
w miarę bezsensownie wytłumaczyć, czemu jestem pstrągiem, a Jegomość zawsze szukał czegoś więcej niż krzyżówki i kalamburów. Po doliczeniu do nonyliona w samych tylko godzinach pracy mógł przecież zwariować, ale nigdy się nie załamał. Niejedną jesień zepsuł mi niekończącymi się gadkami o tym, jak to kiedyś zrobimy coś więcej niż głupią minę. No i wreszcie.
- Jakby to otworzyć? - zapytał psimi oczami czekającymi na rozwiązanie.
- Może podnieść wieko?
- Hm - speszył się okrutnie. Roztrzęsionymi dłońmi omiatał szkatułkę dookoła, z pietyzmem ślinił opuszki palców, zmierzając do ważnego momentu. Sto głosów Tobiasza Stulejki. Bardzo chciałem usłyszeć, jak imituje Winstona Churchilla, pozdrawia wszystkich Polaków głosem obcego papieża. Wyobraziłem sobie starego Tobiasza klnącego dźwiękiem tarki do sera. To było coraz bliżej. Jegomość otworzył pudełko.
- Co to kurwa jest? – podniecenie zastÄ…piÅ‚a jej starsza siostra irytacja.
- No tak, pieprzone homonimy - w Å›rodku znajdowaÅ‚a siÄ™ lista stu nazwisk, z nagłówkiem o treÅ›ci: „Tobiasz Stulejko na przewodniczÄ…cego Rady Osiedla. Marzec 1973”
- No tak, pieprzone homonimy. - w środku znajdowała się lista ze stoma nazwiskami, z nagłówkiem o treści: 'Tobiasz Stulejko na przewodniczącego Rady Osiedla. 1973'
Zawód był ogromny, znacznie większy niż zwykły urzędnik, jakim był Jegomość. Lata stażu nie dają umiejętności przegrywania, tak samo jak pływak nie potrafi oddychać pod wodą. Mając tę drugą umiejętność chciałbym mieć także tę pierwszą, żeby wspomóc jakoś przyjaciela. W milczeniu dokończyliśmy inwentarz, potem mój druh sprawdził znudzony w ilu procentach szereg katalogu pokrywa się z listą stu nazwisk. Otrzymując żałośnie niski wynik, zamknął się w sobie jeszcze bardziej. Usiadł na fotelu turlanym, numer katalogowy 312 i zaczął leniwie szukać paczki papierosów w marynarce. Ilość głuchych pacnięć o klapy sugerowała niemożność jej odnalezienia.
- Czekaj, może ja mam – siÄ™gnÄ…Å‚em. No wÅ‚aÅ›nie, gdzie miaÅ‚em siÄ™gnąć? WykrzywiÅ‚em siÄ™ zawstydzony.
- Nie, daruj sobie, chyba zostawiłem w autobusie.
Myślami widziałem rechoczącego głupio Bukowskiego, bez oporów koszącego cudze fajki. Chwilę później pomyślałem o jego żonie, kradnącej jego myśli. I to mi ulżyło, przynajmniej w tym byliśmy bezpieczni.
- Przynajmniej w tym byliśmy bezpieczni - usłyszałem cichy głos dziecka.
- Jegomościu, co to za cudaczne huśtawki nastrojów, co?
- Chyba nie bardzo rozumiem - mętny wzrok wskazywał, że mówił prawdę.
- Głos dziecka, słyszałeś głos dziecka?
- Hmm - przyjaciel popadł w takie zamyślenie, że lada chwila mógłby schrupać swoje binokle i popić zeszłorocznym deszczem. - Ostatnio chyba w lunaparku, miałem przez cały dzień liczyć pasażerów karuzeli łańcuchowej, a potem wyciągać medianę. Skończyło się romansem z okolicznymi krzakami.
- Nie, paralusie, teraz, jak... - wypowiedź przerwał mi dziecięcy śmiech.
- Jezu - Jegomość zacisnął zęby i spojrzał na mnie - nie jestem przesadnie wierzący, ale Jezu.
Niektóre przedmioty zaczęły nagle spadać z półek, kilka zakurzonych balonów pękło. Śmiech poszerzył się na większą ilość głosów, stał się zdecydowanie bardziej paranoiczny. Coś kopnęło mnie w brzuch.
- Henryk, nic ci nie jest? - po chwili Jegomość leżał na podłodze, przygnieciony III tomem 'Kapitału' Marksa.
- Wiejemy.
- Tylko wiatry wieją - odparło jakieś dziecko, z lewej lub prawej strony.
- Wiatr w zegarze - dorzuciło inne.
Wiedziałem, co to oznacza, pamiętam Franka i jego dylematy, godzinne spacery po mieście i przerażające historie. Kiedy słyszysz wiatr w zegarze, możesz tylko błagać autora o jakieś nielogiczne wyjście. Kiedy o tym myślałem, zasłaniając płetwami uszy, Jegomość szarpał się na podłodze z niewidzialnymi natrętami, stosując niezawodną technikę gaszenia fajki na czole przeciwnika. Zamiast papierosów używał poobgryzanego długopisu. Niewątpliwie ilość dzieci zmniejszyła się, ale mój kompan nie mógł walczyć dalej. Uchylając się przed latającymi, dębowymi meblami, złapałem półprzytomnego pod ramię i już miałem opuścić strych, gdy drogę zajechał mi Stulejko. Nie wiedzieć jakim sposobem dostał się na wózku krętymi schodami na górę.
- Czy coś się stało? - zatroskanie w jego głosie brzmiało na tyle autentycznie, że zgłupiałem. - Może herbatki?
- Może karetki, kurwa? - w tej chwili miałem ochotę rzucić w niego Jegomościem, żeby unaocznić mu powagę sytuacji - Trzyma tu pan jakieś dzieci?
Stary Stulejko zmieszał się i szybko odwrócił wzrok. Ja z kolei usłyszałem za plecami cichutki jęk, więc odwróciłem się. Na okrągłym dywanie z ludzkich włosów, nr 45 lub 46, leżał mały chłopiec, z paroma wgłębieniami na czole. Tego było już za wiele. Spociły mi się myśli i potrzebowałem szybkiej oranżady intelektualnej.
- No stary, pierdzielu, co siÄ™ tu dzieje?
- Stary pierdzielu? - Tobiasz uniósł dumnie podbródek, a w jego oczach zatańczył diabeł. - Pan mnie obraża, w dodatku po tym, co zrobiliście mojemu wnukowi?
Nie miałem wyjścia, musiałem strzelić z jakąś oskarżającą ripostą w stylu końcowych scen poprawnego politycznie filmu:
- A co pan zrobił swojemu wnukowi? - słysząc to Stulejko wkroczył w stan przedzawałowy. Bezskutecznie próbował umieścić w dłoni jakiś ciężki przedmiot, żeby w starym, dobrym stylu odwrócić ciosem uwagę od meritum, o ile takie istniało.
- Ja, ja.. poczekaj no, ty..
- Dzieciak kopnął mnie w jaja - włączył się w rozmowę Jegomość, choć najwyraźniej do końca nie oprzytomniał.
- Właśnie, kopnął - próbowałem podchwycił temat, ale stary zajęty był projekcjami wspomnień, które przewijały mu się w zastraszającym tempie przed szarymi tęczówkami. Postanowiłem wykorzystać sytuację i niepostrzeżenie wymknąć się z kamienicy. Potykając się o śrubokręt do sera, jednorazowe telefony i komplet do lambady, wybiegłem na ulicę, przewracając się ostatecznie na Jegomościa, którego chwilę wcześniej wypuściłem z płetw. Jak się później okazało, złamałem mu karierę w dwóch miejscach. Brocząc po uszy w nerwowym śmiechu, doczołgaliśmy się na przystanek. W całości odbijał się od rozległej kałuży, pokrywającej pół jezdni.
- Henryk, uważasz, że mam nudną pracę?
- Jedz papieroska.
- Henryk...
- A co ja mogę powiedzieć? Sam mogę dostać tylko robotę bardzo sezonową - konserwy. Wszystkie medialne stołki są już zajęte, a na wigilię źle się urodziłem.
- Mhm.
- Ale, ale. Zawsze możesz się zapytać faceta w kałuży, nie? - chciałem puścić oko, ale nie mam powiek, więc Jegomość pochylił głowę i spojrzał w brudne lustro wodne.
- Od kiedy to mam .. 80 lat?
- Jak to? - piorunem spojrzałem w taflę. Miałem siwe łuski. Dodatkowo zauważyłem, że śmierdzę zgnilizną. Nastała cisza, która była za wątła na choćby kontur przerażenia. Jegomość rozsiadł się wygodniej na ławeczce wiaty i pociągnął nosem. Zbliżała się losowa pora roku.
- Dwa tysiące sto - przerwał przyjaciel.
- Co sto?
- Tyle powinienem mieć teraz emerytury - Jegomość zmarszczył czoło.
- Dwadzieścia.
- Dwadzieścia?
- Tyle papierosów zajebał ci Bukowski.
- Czyli wszystko się zgadza, pi razy drzwi. Wiedziałem, że któregoś dnia pogodzę cyfry z marzeniami.
© 2006 Ewan McTeagle & Frater Panis |
_________________ Best regards
Ewan |
|