Ewan_McTeagle
Wiek: 39 Do³¹czy³: 29 Maj 2006 Posty: 70 Sk¹d: łódź albo jacht
|
Wys³any: 2007-05-02, 00:23 Tonie deszcz
|
|
|
To nie deszcz, to słowa milkną. Kłębią się w powietrzu, niczym poniedziałkowe popołudnie. Wiosna zamyka drzwi prowadząc wiarę do perfekcji. Szukam lasu, by w nim zbłądzić, gdy okazuje się, że wszystkie drzewa wywieźli do muzeum. Księżyc chce mnie pocieszyć, lecz bez znaczenia. Jak wszystko, co robię plecami do świata, niczym Słońce we mgle. Można opisać nierówności, spóźnienia, albo Przylądek Frie. Proszę bardzo. Ale po co? Czyż nie jest to esencja schizofrenii? Czytanie własnych myśli, chwilami strasznych, zawsze żenująco osobistych. Niczym wytarte sztruksy, do których nie przyznałbyś się minąwszy znajomego
w sklepie. Niestety nie ma wygodnych myśli, tak jak nie ma zdrowych nałogów. W autyzmie zawsze będziesz sam. A samemu w pokoju będzie ci tłoczno. Słowo pisane osiada na sercu i na równi z papierosem kradnie resztki oddechu z moich ust coraz bardziej zbędnych. Niewyraźny poranek szepcze do ucha leżąc na wznak. Papieros się tli, lecz powietrze znikło. Tak, ojcze, kontempluję piąty rok twojego grobu. Gdzie kwiaty architekturą, tam świece mienią się fotogenicznie. Drzewa znów mają liście, krzyż czuje lato. Śpisz dalej, gdyż słowo nie wystrzał, nie budzi smutku. A liście nie spadają już samopowtarzalnie. To nie jesień, choć gdyby rozpętać wojnę...
Zbieram barwy, mimo iż żadna zielona. Purpura z czerwienią, lub żółć
z błękitem. Jednak tu i ówdzie gwiżdże pustka, jakby wszystko zostało odjęte. W oddali szukam krajobrazu, kiedy gasną błyski gwieździstego nieba. Woda chłodna, niczym w marcu. Chmury przychodzą
(o jakiejkolwiek godzinie) i huczą, jak rzeka. Świt nieruchomy. Jeszcze jeden krok pod piętą, potem kawa (pozbawiona nikotyny traci smak). Gazeta nie jest już mądrzejsza od telewizora, stąd ten list;
Dziękuję za smutek, o którym mogę teraz pisać, za całą resztę nie chcę cię znać...
Myślałem, że Jegomość od razu mnie zbeszta, ale był zajęty. Siedział na kanapie sącząc koktajl. Myślał o niebie, kwiatach, morzu. Jakby jutro miało nie przyjść. Był słaby z algebry, ale dobry z egoizmu.
- Co tam? – zainicjowaÅ‚em wymianÄ™ zdaÅ„.
- Chuj ciÄ™ to obchodzi?!
- Nie rozumiem... – odparÅ‚em zupeÅ‚nie szczerze.
- No właśnie, ja też. Gadaj po ludzku, albo odpowiem ci emotikonką!
- Wybacz, myślałem, że w dzisiejszych czasach skróty myślowe zostały usprawiedliwione.
- Jak zwykle ci się zdawało...
Odczekałem chwilę. W tym czasie z ekranu telewizora atakował mnie najnowszy teledysk Madonny. Wyglądała nieźle, jak na popularną od wielu lat nieboszczkę. Jegomość wpatrywał się w nią, niczym w zdjęcie ubranej Paris Hilton.
- Stary...
- Cicho! – wykrzyknik brzmiaÅ‚ brutalnie.
- Co...?
- „Co?” – zacytowaÅ‚ bezcelowo. – Prawie z niÄ… byÅ‚em. Gdybym siÄ™ trochÄ™ bardziej postaraÅ‚...
- ... z MadonnÄ…?
- Też!
- Ale przecież nawet jej nie spotkałeś...nie osobiście.
- Zależy, jak to rozumieć...nie spotkaliśmy się w sensie fizycznym. To prawda. Ale spotkałem ją mentalnie. Grali jej piosenkę, gdy ujrzałem ją na przeciwległym końcu sali. To cała prawda, mów co chcesz. Miała blond włosy i tlenione pasemka...
- To mogła być każda inna gwiazda pop.
- Nazywasz mnie krótkowidzem?! – cisnÄ…Å‚ okularami o Å›cianÄ™.
- Nie wysuwajmy tak dalece idÄ…cych wniosków – pragnÄ…Å‚em szybko zmienić temat. Rozkojarzenie, któremu ulegÅ‚ uÅ‚atwiÅ‚o sprawÄ™. - No i? Co zrobiÅ‚eÅ›? – SpytaÅ‚em. Zippo zakaszlaÅ‚o. ZapaliÅ‚ papierosa gestem peÅ‚nym rezygnacji.
- Co...? Znowu poranek i słów brak... – jego spojrzenie krzyczaÅ‚o biegnÄ…c aż do drzwi.
- Ale nie jest jeszcze za późno! Na pewno możemy coÅ› zrobić – pustka moich rad napawaÅ‚a mnie obrzydzeniem.
- Niby co? – obawiaÅ‚em siÄ™ tego pytania, wymuszaÅ‚o odpowiedź, której nie posiadaÅ‚em.
- Chodźmy obejrzeć tÄ™ noc! – odparÅ‚em liczÄ…c na pomoc ogrodnika.
No i zrobiły się z niej noce kłopotów. Pięść rozpędzonego nieba. Blisko, tak bardzo blisko. Zima odeszła ukradkiem, łagodna i czuła. Serce biło samo do siebie. Sen przestał być snem, a wieczory coraz bardziej obce stały się papierosem. Mimo ciągłego uzupełniania alkohol znikał każdego ranka. Obawiałem się, że gdy przestanę pić, padnę martwy jak Fitzgerald. Zamiast tego dałem się wmanewrować w dziwną scenerię; ja przy stoliku głodny jej oczu, bioder, filozofii, która życia nie widziała. Muzyka spała zadymiona pod stołem. Z ulic biło szaleństwo. Rudowłosy moczymorda w pogryzionej, dżinsowej kurtce Wranglera zakładał się z butelką wina, kto pierwszy się tego dnia upije. Dziewczyny w zbyt krótkich kieckach umalowane, niczym Ronald MacDonald za najlepszych lat, wpatrywały się w nieme gwiazdy czekając na swojego księcia. Bardzo to było śmieszne, lecz z drugiej strony, jak niewiele nam brakowało, by zostać pustą butelką piwa na krawężniku.
- To nie wiatr, lecz niebo nagle nad nami – zdążyÅ‚ krzyknąć jakiÅ› pijak, nim Księżyc kopnÄ…Å‚ go w krocze.
Zostaliśmy zupełnie sami bez przyczyny. Gapiłem się na chodnik, choć wszystkie są takie same. Pokryte petami, śliną oraz psim łajnem. Przepełniają mnie jedynym w swoim rodzaju smutkiem. Jegomość wskazał kawiarnię, w której pracowała wybranka jego serca, choć ona nie miała pojęcia, iż została przez kogokolwiek wybrana. Stała za blatem podając kawę łagodna i czuła, jak niespodziewany, letni deszcz. Spojrzała na Jegomościa. Tym jednym ruchem oczu stwierdziła, iż jest uroczy i choć imię też ma niczego sobie to kompletnie jej nie pociąga.
- Przeżyjmy tÄ™ noc, a kto wie może i caÅ‚e życie – nadzieja w jego gÅ‚osie brzmiaÅ‚a rozpaczÄ… – w obopólnym zrozumieniu. Ponieważ to idealny ukÅ‚ad, jeÅ›li spojrzeć na to odpowiednio pijanym.
On mówił, ale w odpowiedzi otrzymywał jedynie nic nieznaczące uśmiechy.
- Ucieknij ze mnÄ… – szczerość jego wypowiedzi powinna przekonać każdego. - Po prostu biegnijmy. Przez dzieÅ„, przez noc, przez krajobraz Toskanii! – lecz jej nie przekonaÅ‚.
- Nie mogÄ™ odparÅ‚a – ni to smutna, ni radosna.
Po chwili przyjechał jej chłopak. Wysiadł z napędzanego żabimi udkami Mercedesa koloru łososiowego. Nigdy w przeciągu miliona lat nie przypisałbym do niego takiej dziewczyny. Ale Bóg jest daltonistą.
Facet trzasnął drzwiami, a z facjaty o kształcie oraz teksturze kalafiora nie schodził mu głupkowaty uśmiech szóstoklasisty, który przylepił ci gumę do krzesła. Podpowiedziałem Jegomościowi, by napisał jakiś wierszyk na kubku po kawie. Naskrobał coś naprędce. Wręczył jej, kiedy Człowiek Kalafior z pryszczami wielkości Grenlandii niemal zdążył nacieszyć oczy swym picerskim wozem. Przeczytała wersy w pośpiechu, po czym wyrzuciła kubek do kosza. Tamten wziął ją pod rękę, po czym ruszyli
w blasku jego butów z oposowej skóry.
Zdawało mi się, że przez cudowny, ciepły wieczór wyszeptała jeszcze; Żegnaj. A jej głos dobiegał jakby od morza. Jegomość poczuł, że gdyby odwzajemnił to pożegnanie, mógłby omyłkowo beknąć w zamian, więc odpuścił. Ponadto jego głos znajdował się zapewne w nazbyt wysokich rejestrach wściekłości. Jądra zamknęły się w sobie, źrenice skurczyły. Westchnął jeszcze. Tylko na to wystarczyło sił. Odeszła. Podczas gdy ja mogłem jedynie delektować się smakiem przejrzystego powietrza. Po niebie płynęły piękne, białe chmury. Gdzieniegdzie przeplatały się
z niewielkimi obłokami nasiąkniętymi wodą, które to z kolei wyglądały, jak małe węgielki dorzucone tam przez dziecko. I jak to z dziecięcymi fantazjami bywa; nie psuły absolutnie niczego.
- ZrobiÅ‚eÅ› wszystko, co w twojej mocy – chciaÅ‚em pocieszyć przyjaciela.
- WziÄ…Å‚em za maÅ‚o bananów – nie chciaÅ‚ odpuÅ›cić. ObwiniaÅ‚ siÄ™ do samego koÅ„ca.
- Daj spokój – rzekÅ‚em – dziewczyna niewarta Å›wieczki. Spójrz na nich – wskazaÅ‚em na blondynÄ™ i CzÅ‚owieka Kalafiora – cycki, które mówiÄ… i koÅ„, który potakuje.
- Pewnie masz racjÄ™ – jego smutek supÅ‚aÅ‚ powietrze. - Mam ochotÄ™ siÄ™ upić i nigdy nie trzeźwieć.
- Nie wiem, czy zwróciÅ‚eÅ› uwagÄ™, - popisaÅ‚em siÄ™ jednÄ… ze swych dygresji – ale gdy jesteÅ› pijany nastÄ™puje pewnego rodzaju polaryzacja nastrojów, zauważ, że zawsze jest albo piÄ™knie, albo beznadziejnie. Nie ma mowy o relatywizmie. I to jest w tym najlepsze.
- Tak, dzisiaj będzie cudownie, lecz jutro kac, męczarnie w toalecie, otępienie.
- Ale jutro będzie dopiero jutro!
Henryk próbowaÅ‚ uÅ‚ożyć listÄ™ słów otuchy, a mnie byÅ‚o wszystko jedno. W koÅ„cu dorwaÅ‚em siÄ™ do steru narratora, wiÄ™c opuÅ›ciliÅ›my nasze Siwe Pole. PoczuÅ‚em ogrom, zardzewiaÅ‚Ä… przestrzeÅ„ Ameryki, po czym zatÄ™skniÅ‚em za domem. Aż mi siÄ™ rzygać chciaÅ‚o na wÅ‚asny sentymentalizm. – Na Boga! Przecież nie minęły nawet dwie przecznice! - krzyczaÅ‚em ignorujÄ…c jednoczeÅ›nie sam siebie. Kilka metrów ode mnie, przy czarnym Camaro staÅ‚a para; niewysoka, ale zgrabniutka brunetka o sympatycznej twarzy i jej facet o parametrach szafy, z twarzÄ… upstrzonÄ… bruzdami po ospie. WyglÄ…daÅ‚ na rasowego alfonsa. W każdym razie ujadali na siebie, tak że nie sÅ‚yszaÅ‚em wÅ‚asnych myÅ›li. Morale mojego Å›wiatopoglÄ…du pogarszaÅ‚o siÄ™ z każdÄ… chwilÄ…. – Co ja tu robiÄ™? – panikowaÅ‚em. – Gdzie mój statek do Chin? Gdy kontemplowaÅ‚em niekoÅ„czÄ…ce siÄ™ pasmo porażek i dziurawych skarpetek mojego życia dostrzegÅ‚em, jak ten rasowy alfons gestykuluje w moim kierunku. Nie byÅ‚em pewien roli, którÄ… miaÅ‚bym wedÅ‚ug niego odegrać, ale fakt faktem, iż przeraziÅ‚em siÄ™ srodze, wiÄ™c szybko ruszyÅ‚em przed siebie ciÄ…gnÄ…c Henryka za rÄ™kaw. UdajÄ…c totalny luz zaciskaÅ‚em mocno poÅ›ladki, by nie narobić w gacie. Taki już ze mnie twardziel do pierwszego kontaktu. SchroniliÅ›my siÄ™ w pierwszym napotkanym sklepie. Tak siÄ™ zÅ‚ożyÅ‚o, że mieli na skÅ‚adzie alkohol, wiÄ™c nie widziaÅ‚em potrzeby przejmowania siÄ™ kolacjÄ…. Wkrótce Å›piewaliÅ›my po wódce i pomaraÅ„czach. ZamknÄ…Å‚em oczy. JeÅ›li krajobraz nie ma niczego ciekawego do zaoferowania tak wÅ‚aÅ›nie postÄ™pujÄ™. Chociaż Henryk twierdzi, że byÅ‚em wstawiony, majaczyÅ‚em, a on musiaÅ‚ mnie utrzymywać
w pionie. Faktycznie byłem trochę wstawiony. Droga przed nami zmierzała w lewo, co oznaczało zakręt. W podwyższonym stanie świadomości takie przygody były niebezpieczne.
- Wiesz, dlaczego Amerykanie sÄ… szczęśliwi? – spytaÅ‚em pstrÄ…ga.
- Nie, ale pewnie nie omieszkasz mnie poinformować.
- Amerykanie są szczęśliwi, bo nie mają zakrętów! Otóż to. Cała tajemnica.
- ...jasne.
Zakręciło mi się w głowie. Potrzebowałem kilku procentów, by się wyprostować. Po drugiej stronie ulicy znajdował się bar, całkiem przyzwoita speluna, zważywszy okolicę.
- Chodźmy tam – wskazaÅ‚em palcem na lokal o nazwie „Stary Byk, BezwÄ…sy Sum”
- Nie ma mowy – Henryk przejÄ…Å‚ rolÄ™ rozsÄ…dnego przyjaciela abstynenta, który ostrzega wszystkich zanim ci zrobiÄ… coÅ› gÅ‚upiego, po czym i tak to robiÄ….
- Dobra jeśli odpowiesz na pytanie...
- Wal...
- Rozbrajana przez sapera?
- Wieprzowina?
- Lodówka! Ty ignorancie! A teraz idziemy na jednego!
- No cóż – odparÅ‚ zażenowany brakiem elementarnej wiedzy. - W takim razie jedyne, co możemy zrobić, to wejść i rozpocząć rewolucjÄ™.
- Na sto dwa!
Staliśmy przed wejściem, gdy ni z tego, ni z owego drzwi się otwarły. Bezwąsy Sum podszedł do nas z życzliwym uśmiechem sprzedawcy encyklopedii.
- Wejdźcie proszÄ™ – spoglÄ…daÅ‚ na nas spod swych krzaczastych brwi, tak że nie sposób byÅ‚o zebrać myÅ›li – potrzebujecie tego. Wasze myÅ›li ulegÅ‚y tak znaczÄ…cej konsternacji, na tym zapomnianym przez Boga Å›wiecie, iż nie da siÄ™ ich już rozsupÅ‚ać.
- Ale... – wybeÅ‚kotaÅ‚em.
- Ale może da się coś zrobić.
Bezwąsy Sum nie był pierwszym lepszym barman w okolicy. Próbował wszystkiego, czasem nawet wszystko chciało jego skosztować; wąsy stracił w trakcie nielegalnego pojedynku szachowego w Kalkucie. Poza tym był profesorem roku 1948 na uniwersytecie Teodora w Buxton, autozapaśnikiem w Kalkucie, portierem w Maine oraz szeryfem w Mrągowie. Teraz miał okres alkoholizmu na Siwym Polu. Słyszał, że bycie pijakiem na Siwym Polu to nie lada sztuka i dlatego rzucił sobie to wyzwanie.
A prowadzenie baru łączyło przyjemne z pożytecznym. Zapewniało mu środki, dobra konsumpcyjne oraz lokal. Pił, ćpał, grał w kalambury na kurniku. Spełniał młodzieńcze marzenia każdego faceta. Wiódł pasjonujące życie menela, księcia wśród żebraków, romantycznego oportunisty, podczas gdy ja traciłem czas na dziewczynę, na której zupełnie mi nie zależało.
Byliśmy sami w knajpie. Wszyscy pili gdzieś na mieście.
- Mam tu wspaniaÅ‚y asortyment dawnych lat – oznajmiÅ‚ barman. – DziewięćdziesiÄ…ty trzeci, październik, stan bardzo dobry, a może luty...
- I tak nie zasnÄ™ – przerwaÅ‚em mu.
- Noc bez snu to jedynie pragmatyzm myśli. - gdy irytacja osiągała stan krytyczny jego broda zaczynała gęstnieć. Nie potrafił nad tym zapanować, w dodatku wytrącony z równowagi nie mógł, ani nie miał ochoty zawracać sobie tym głowy. - Zwykle śnił nam się ten sam świstak, który zawijał i zawijał, ale papierosa z tego nie było.
Wypiłem piwo aby ostudzić swój udręczony żołądek.
- ProwadziÅ‚a mnie swoim spojrzeniem, wiedziaÅ‚a jak uwielbiam element zaskoczenia – myÅ›laÅ‚em gÅ‚oÅ›no.
- To ja może pójdÄ™ zrobić doktorat – Sum rzuciÅ‚ szklanka w stojÄ…ce na półkach butelki, po czym splunÄ…Å‚ siarczyÅ›cie by podkreÅ›lić stanowczość swych poglÄ…dów.
- Przepraszam – opamiÄ™taÅ‚em siÄ™.
- Jak tu ponuro – oznajmiÅ‚ Henryk dźwiÄ™cznym barytonem.
- Å»ycie to nie film – Sum zaskakiwaÅ‚ ripostami. - Å»ycie jest ciężkie, peÅ‚ne analogii. Bóg rzuca kÅ‚ody pod nogi i nie patrzy, czy zdążyÅ‚eÅ› siÄ™ podnieść.
Henryk poparzył sobie usta spalonym filtrem papierosa. Tymczasem barman kontynuował.
- W tysiÄ…c dziewięćset pięćdziesiÄ…tym czwartym zdobyÅ‚em tytuÅ‚ interlokutora roku – spojrzaÅ‚ z dumÄ… na trofeum zdobiÄ…ce zlewozmywak za barem. – i powiem wam jedno; nieważne, czy siÄ™ milczy, czy siÄ™ mówi. Gdy nie ma pytania nikt nie pokusi siÄ™ o odpowiedź. Wszystko jest ze sobÄ… powiÄ…zane. Tak jak deszcz, który w koÅ„cu dopadnie wszystkich od Australii po KanadÄ™.
- W takim razie – pstrÄ…g inicjowaÅ‚ pytanie – czemu nie masz jeszcze paszportu Polsatu?
Sum westchnął, a powietrze zagrało melancholijnie w jego ustach.
- Byłem w Szanghaju, kiedy organizowali Wielką Loterię! Można było wygrać wszystko; wieczne szczęście, talent pisarski a nawet czerwoną Corvette!
- I co wygrałeś?
Pociągnął solidny łyk szkockiej. Spojrzał w lustro i zastrzelił nas odpowiedzią.
- Nowotwór.
W pierwszej chwili liczyłem na to, że się przesłyszałem. Henryk także. Gdy Bezwąsy dostrzegł w nas to infantylne, według niego zakłopotanie obrócił sprawę w żart.
- Ale za to cztery razu byłem w muzeum.
- I co? – spytaÅ‚em rozpalony skrajnoÅ›ciami tej konwersacji.
- Nic, tylko płacz. |
_________________ Best regards
Ewan |
|