xavras
Ozzman
Wiek: 34 Do³¹czy³: 08 Wrz 2007 Posty: 186 Sk¹d: GdaÅ„sk
|
Wys³any: 2008-05-31, 17:25 O relatywizmie
|
|
|
Wypadałoby coś napisać, jakieś "od autora", ale właściwie nie mam nic do dodania.
***
Pik, pik, pik…
Najpierw z oddali, potem coraz bliżej, bliżej, nabierało głębi, barwy, z nieokreślonego bytu przeradzało się w zwykłe, najzwyklejsze pikanie systematycznie wiercące ucho niczym walący młot pod oknem z samego rana, zostawało nareszcie odbierane, przetwarzane, rozpoznawane przez narządy, potem umysł. Pik, pik, pik.
I tak bez końca.
Nawet teoretycznie bezwzglÄ™dny czas to kurczyÅ‚ siÄ™, to rozszerzaÅ‚, to w ogóle znikaÅ‚ na chwilÄ™, jakby w przerwie na kawÄ™. Tylko przestrzeÅ„ byÅ‚a spójna do bólu – pikanie nie chciaÅ‚o zniknąć albo odejść gdzieÅ› poza niÄ… – i podczas tych kofeinowych przerw nie uciekaÅ‚a przez palce i z uszu, tylko na moment chowaÅ‚a siÄ™ gÅ‚Ä™biej, by powrócić zaraz bezwzglÄ™dnie Å‚upiÄ…c w kolejne neurony niczym igÅ‚a.
Pik, stąpnięcie, pik, krok, pik, krok, pik, krok, pik, drzwi, pik, pik, pik.
- Co z nim?
- Nie wiemy.
Nie wiedzÄ….
- Nie wiecie?
- Nie wiemy.
Nie wiedzÄ…. Jak zwykle nie wiedzÄ….
Wyszli. Znowu zostaÅ‚em sam. Sam na sam (ze sobÄ…). Oko. Lewe, chociaż nawet o tym nie pomyÅ›laÅ‚em, tak po prostu lewe i już. Niezapisana biel Å›cian byÅ‚a jak Å›nieg na polanie, jak kartka papieru i mleko – trochÄ™ mdÅ‚a, ale i tak raziÅ‚a oczy, jak ten Å›nieg wÅ‚aÅ›nie w mroźne poÅ‚udnie bijÄ…c w okno i zapraszajÄ…c na zewnÄ…trz. Niemniej jednak tak samo jak i jemu, tak i tej bieli mam ochotÄ™ pokazać, żeby zbytnio siÄ™ nie trudziÅ‚a – jest zbyt zimno, jest zbyt nieufnie. ZamknÄ…Å‚em moje lewe oko. Czas rozwlekÅ‚ siÄ™ niczym guma, maszyna piknęła chyba tylko raz.
- Kim jesteÅ›? – zapytaÅ‚em, czujÄ…c delikatne muÅ›niecie powietrza na twarzy i to uczucie dzielenia z kimÅ› najbliższych metrów kwadratowych.
- Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni.
Nie odpowiedziałem.
Wszystko wróciÅ‚o do normalnoÅ›ci – czas, przestrzeÅ„, gÅ‚os aparatury – i nawet sÅ‚oÅ„ce zdaÅ‚o siÄ™ zniknąć gdzieÅ› dalej, wiÄ™c otworzyÅ‚em ponownie oko. Lewe. Biel Å›cian doprowadziÅ‚aby do szaleÅ„stwa ćpuna na odwyku, byÅ‚y one kompletnie puste, nie liczÄ…c maÅ‚ych, Å›rednich i dużych plam tu i jeszcze paru tam i tam.
Pik, pik, pik… Nie dawaÅ‚o o sobie zapomnieć mimo gwaÅ‚townemu powrotowi Å›wiadomoÅ›ci metafizycznej, fizycznej, zbyt mocno biÅ‚o po gÅ‚owie, by zaraz nie nastÄ…piÅ‚ efektowny nokaut, obsuniÄ™cie siÄ™ na szaro-biaÅ‚Ä… poduszkÄ™ (poduszkÄ™?). PrzeszedÅ‚em wzrokiem z jednej biaÅ‚ej przestrzeni na drugÄ…, potem trzeciÄ…, nastÄ™pnie dziwnie krzywÄ… i brÄ…zowÄ…, biaÅ‚Ä…, biaÅ‚Ä…… WróciÅ‚em do brÄ…zowej. ByÅ‚a dość pokraczna, poskrÄ™cana, powyginana, pozaginana i pozakrzywiana w każdym możliwym kierunku, koÅ„czÄ…c siÄ™ jednak w zasiÄ™gu wzroku, rozmyta, w której odcienie przenikaÅ‚y siÄ™ wzajemnie, mieszaÅ‚y niczym sok z wódkÄ… i dym papierosa z powietrzem, rozpÅ‚ywajÄ…c siÄ™ progresywnie pnÄ…c ku górze, górze, górze… Pik, pik, pik.
- ObudziÅ‚eÅ› siÄ™ – usÅ‚yszaÅ‚em.
- Obudziłem.
ZogniskowaÅ‚em wzrok, wyostrzyÅ‚em, skupiÅ‚em siÄ™ i brÄ…zowa plama przeinaczyÅ‚a siÄ™ w rozpoznawalny ksztaÅ‚t, w sÅ‚ownikach zapisany pod „czÅ‚owiek”. CzÅ‚owiek w ubraniu – brÄ…zowym; brÄ…zowym, pomyÅ›laÅ‚em. O bólu gÅ‚owy też. ZrzuciÅ‚em spojrzenie bardziej na podÅ‚ogÄ™, by nie drażnić oczu kolorami.
Pik, pik, pik… Znowu kroki.
- Nikt mnie nie zobaczy – powiedziaÅ‚ pan w brÄ…zie.
Do pokoju ktoÅ› wszedÅ‚, nie wiedziaÅ‚em kto to – w biaÅ‚ym stroju, niczym Å›ciany, tylko bez plam i szaroÅ›ci; po chwili zza pleców jegomoÅ›cia wyszÅ‚a kobieta, także w Å›nieżnobiaÅ‚ym fartuchu. PatrzyliÅ›my siÄ™ na siebie przez chwilÄ™, po czym oni rozpoczÄ™li rozmawiać:
- Nieprzytomny.
- Tak.
- Prognozy?
- Na pewno potrzebujemy wiÄ™cej badaÅ„, żeby stwierdzić coÅ› wiÄ™cej…
- Oczywiście.
Kobieta wyszła.
- Pan w odwiedziny? – zapytaÅ‚ pan w biaÅ‚ym pana w brÄ…zie uÅ›miechajÄ…c siÄ™.
- Tak – wskazaÅ‚ na mnie. – Jestem przyjacielem.
- Wyjdzie z tego.
- Mam nadziejÄ™.
- Może pan wie dlaczego to zrobił?
- Nie. Wydawał się szczęśliwym człowiekiem.
- Zawsze tak jest.
- Zawsze – teraz uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ pan w brÄ…zie.
- Nie bÄ™dÄ™ panu przeszkadzaÅ‚ – pan w bieli skinÄ…Å‚ gÅ‚owÄ… i wyszedÅ‚.
Pojedyncze odgÅ‚osy gdzieÅ› z zewnÄ…trz przemykaÅ‚y pomiÄ™dzy drobinkami wszechobecnej ciszy docierajÄ…c aż do mnie, przebywajÄ…c przy tym dÅ‚ugÄ… drogÄ… wÅ›ród kurzu, zapachów – a wszystko tu pachniaÅ‚o niezwykle, bo Å›mierciÄ…, chimeryczne zapachy staÅ‚y w powietrzu niczym samochody na parkingu: ciasno, zwięźle, bez zbÄ™dnych przepychanek, w porzÄ…dku wyznaczonym gdzieÅ› tam przez kogoÅ› – i tak nasiÄ…kajÄ…c, niemal niesÅ‚yszalne już dochodziÅ‚y ucha – stukniÄ™cia, westchniÄ™cia, oddechy, stÄ…pniÄ™cia także.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Co zrobiłem?
- To.
- To…
- To. Bóg daÅ‚ ci wszystko – denuncjowaÅ‚ jakby pan w brÄ…zie, żalÄ…c siÄ™ bardziej niż chwalÄ…c boskÄ… dobrociÄ…. – WidziaÅ‚eÅ› to piÄ™kne niebieskiego niebo, oczy zakochanej kobiety, pÅ‚acz dziecka, ziarenko piasku na plaży.
- WidziaÅ‚em – potwierdziÅ‚em.
- I?
- I nic.
- Nic?
- Kompletnie nic.
Pan w brązie zamyślił się, zasilając ciszę kolejną niemą, nieznaną myślą. Pik, pik, pik. Czy ta cholerna maszyna w końcu przestanie? Pik, pik, pik. Można zwariować. Pik, pik, pik. Jeszcze pan w brązie, zachowuje się jak świadek Jehowy.
- Kochałeś?
- Nie wiem.
- Ale byłeś kochany.
- Byłem.
Aposterioryzm tego niezwykÅ‚ego stwierdzenia byÅ‚ niczym żal umierajÄ…cego alkoholika za to, że etanol zniszczyÅ‚ jego komórki; chociaż sama myÅ›l przeszÅ‚a mnie nagle, tak samo odchodzÄ…c, to prawie jej nie zauważyÅ‚em – nie chciaÅ‚em zauważyć – to prawie jej nie zauważyÅ‚em.
- Po co to wszystko? Sprawiłeś ból tym wszystkim osobom.
- Nie interesuje mnie to – odpowiedziaÅ‚em, nienaumyÅ›lnie przybierajÄ…c pozÄ™ tego samego alkoholika, który mówiÅ‚ przed chwilÄ… we mnie.
- Rozumiem.
Nie uznaÅ‚em za stosowne odpowiadać dalej, tak samo pan w brÄ…zie straciÅ‚ chyba zainteresowanie mojÄ… osobÄ…, bowiem zabraÅ‚ siÄ™ za papierosa. OdpaliÅ‚, zaciÄ…gnÄ…Å‚ siÄ™ i wypuÅ›ciÅ‚ dym. Dym… Nie czuÅ‚em nic.
- Jeszcze ostatnie pytanie.
- Tak?
- Wyznanie?
- Jakie wyznanie?
- No… Religia.
- A. Nie, brak.
- NiewierzÄ…cy?
- Tak.
Pik, pik, pik. Cholera jasna.
- MogÄ™ ciÄ™ o coÅ› prosić? WyÅ‚Ä…cz to pikadÅ‚o – rzuciÅ‚em.
- Jasne. I tak bym to zrobiÅ‚ – pan w brÄ…zie uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ przyjacielsko, bez ironii.
- DziÄ™ki – też siÄ™ uÅ›miechnÄ…Å‚em, co mi szkodzi.
Pan w brÄ…zie podszedÅ‚ do tego caÅ‚ego cuda techniki, po czym z wyraźnÄ… wprawÄ… wyciÄ…gnÄ…Å‚ jakiÅ› kabelek, jeden, najchudszy z tych wszystkich, o dziwo – także brÄ…zowy, zdecydowanie czekajÄ…cy na niego. DźwiÄ™k na chwilÄ™ ucichÅ‚, lecz po paru sekundach znowu zaczÄ…Å‚ wyć, tym razem nieprzerwanie…
Nie miałem już siły zakląć.
Doszły mnie tylko szybkie kroki z korytarza, już bez tych wszystkich zapachów i okruchów obrazów zza drzwi. Mgła zdawała się zadomowić w moim białym pokoiku już na dobre, przez co zrobiło się jeszcze bardziej szaro i smutno.
Wbiegł pan w bieli, jednak z miejsca, gdy tylko spojrzał na pana w brązie skinął głową, jakby wszystko rozumiał. Zaraz do pomieszczenia wpadła także pani w bieli, znowu zza pleców jegomościa w fartuchu.
- Panie doktorze!
- Nie siostro, zgon.
Faktycznie, maszyna przestała pikać. |
_________________ Religia to tylko słońce złudne, póty obracające się wokół człowieka, póki człowiek nie umie obracać się wokół siebie samego.
Karol Marks |
|